PIEC
Piec w moim powojennym, zimnym domu odgrywał szczególnie ważną rolę. Nie dość, że pełnił symboliczną rolę „ogniska domowego”, to jednocześnie – jak to piec, z natury swej rzeczy, dostarczał ciepła. A mieszkanie było wyjątkowo zimne, a Ojciec był oszczędny i zdobyty z trudem opał zużywał tak, aby wystarczał do wiosny. Piec wiec kojarzy mi się też z rodzicami.
Oto Ojciec, wyjątkowo zapobiegliwy jako dostarczyciel materiału palnego do pieca . Do tej funkcji, jak teraz oceniam, był profesjonalnie przygotowany. Miał odpowiednie narzędzia – siekierę, piłę, a przede wszystkim wózek na dwóch rowerowych kołach, który sam zmontował, czym wzbudził mój podziw. Przywoził, a następnie ciął, piłował i układał starannie deski, resztki połamanych drzwi i okien wyciągniętych z gruzów, śmierdzące smołą (jeden z zapachów dzieciństwa) ciemnobrązowe podkłady kolejowe. Najwspanialszym dostarczycielem ciepła był racjonowany węgiel, który palił się niezwykle jaskrawym blaskiem.
Oto Mama – okupantka pieca. Jej ulubione w mieszkaniu miejsce to kącik między piecem i stołem. Tu w tym miejscu, często stojąc i opierając się plecami o ciepły (ach jakie to przyjemne uczucie!) spędzała jesienne i zimowe wieczory. Z tego kąta docierały do mnie, zasypiającego w łóżku, wszystkie problemy, jakimi żyła moja Mama, wiecznie dokształcająca się i wiecznie przygotowująca lekcje. Spod pieca więc po raz pierwszy dowiadywałem się o tragedii króla Lira, o romantycznej twórczości Adama Mickiewicza, o Mieszku I i rozbiciu dzielnicowym i Bóg wie o czym jeszcze. Jedno jest pewne, gdyby nie ten piec, to nie dość, że o wielu sprawach wiedziałbym znacznie później, a na pewno miałbym do nich znacznie chłodniejsze uczucie.
Dla mnie ten ciepły piec – to dom, to Mama, to Jej problemy, to Jej szkoła, to – „Ćwiczeniówka”. Pod tym piecem przygotowywała się pisząc konspekty lekcyjne.
Jak zapamiętałem, szczególną wagę przywiązywała do uatrakcyjnienia lekcji historii. Przy braku pomocy szkolnych starała się je zastąpić pomocami własnego pomysłu i produkcji. Całymi wieczorami cięła karton, wycinała, przycinała, rysowała tabelki robiąc z tego różnego rodzaju łamigłówki i układanki, które służyły później do łatwiejszego zapamiętywania dat, wydarzeń, postaci historycznych i właściwych skojarzeń. Mamrocząc pod nosem roztrząsała problemy, jak skromnymi środkami utrzymać szkołę, stołówkę, przeprowadzić remont walącej się rudery, jakim de facto był budynek szkolny. Pod piecem rodziły się też dyplomatyczne zabiegi, kogo i jakimi argumentami przekonać, aby udzielił pomocy szkole, korzystając z aktywności Komitetu Rodzicielskiego i możliwości różnych zakładów pracy.
Stałym zwiastunem w domu, że już wrzesień i niebawem rozpocznie się rok szkolny w „Ćwiczeniówce”, było zawsze układanie tygodniowego planu lekcji. Była to cała, skomplikowana, jak to się teraz nazywa, operacja logistyczna. W salonie, na dużym stole, lądowała plansza z zaznaczonym tygodniowym rozkładem godzin lekcyjnych; w nim mnóstwo kolorowych kwadracików symbolizujących przedmioty i nauczycieli, wpiętych szpileczkami w planszę. Cała operacja polegająca na żonglowaniu, przekładaniu tych kwadracików tak aby powstał plan jak najkorzystniejszy, a jednocześnie zgodnie z życzeniami nauczycieli, trwała co najmniej kilka dni. Tę czynność Mama traktowała bardzo poważnie, a dla mnie jej efekt był uosobieniem fundamentu i szkieletu, na którym opierał się i działał cały mechanizm szkolny.
A potem wyprowadziłem się z domu, a z „Ćwiczeniówką” spotkałem się w nowo powstałym Muzeum Pomorza Środkowego, moim miejscu pracy. Przestała Mama konstruować swoje pomoce naukowe, a jako takie potraktowała eksponaty muzealne. Zachęciła mnie do wspólnego opracowania, jak korzystać z muzeum w procesie nauczania historii. Ale to już dalsza historia.
Słupsk, sierpień 2009
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.